HISTORIA FUNDACJI
30 lat minęło jak późnym wieczorem zobaczyłam na ulicy Burzliwej w Łodzi malutkiego buraska gramolącego się na stercie węgla zwalonego przy śmietniku. Umierał pewnie z głodu, bo gdzie nocą mógł znaleźć cokolwiek do zjedzenia dwumiesięczny maluszek. Udało mi się go wziąć i wcisnąć pod kurtkę. Biegłam żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Dom nasz był jeszcze w budowie i nie był zamieszkały, pierwszym domownikiem został malutki Kociolek. To był mój pierwszy w życiu kot, to była pierwsza moja wielka miłość.
Od tego czasu widziałam wszędzie koty: na śmietnikach, w krzakach, ulicach. Moje serce umierało na widok tych głodnych biedaków. I tak się zaczęło…
Wprowadziliśmy się wkrótce do naszego domu, Kociolek z malutkiego kotka wyrósł na pięknego, wielkiego tygrysa. Zaczął wychodzić z domu i poznawać osiedle, przesiadywał też w naszym malutkim ogródku. Jesienią następnego roku z dumną miną i szarą, śliczną narzeczoną szedł wzdłuż ogrodu prosto do naszego domu, a za nimi w szeregu kroczyły 4 maluchy. Po krótkim czasie zniknął wraz z narzeczoną zostawiając nam swoje dzieci. Maluchy bez strachu wchodziły do domu jakby tu już mieszkały. To było dla nas niesamowite przeżycie. W domu oswajały się bardzo szybko i za kilka dni z pełnymi brzuszkami zasypiały pod kaloryferem. Po dwóch dniach Kociol wrócił ale bez szarej kotki. Czuwał i był dla nich jak matka. Szukałam na osiedlu tej kotki. Nigdy już nie wróciła. Kociol żył w zdrowiu i wielkiej miłości 17 lat.
Na obrzeżach Łodzi, blisko naszego domu, wśród blokowiska pozostało ostatnie w mieście gospodarstwo. Tam były konie, krowy i koty, które rodziły się i umierały. Zaczęłam wyłapywać, odrobaczać, leczyć, te w gorszym stanie przynosiłam do domu. W końcu zabrałam wszystkie.
Niektóre mimo natychmiastowej pomocy nie przeżyły. Wśród kotów przyniesionych był mały kot z bardzo chorymi oczyma. Był rok 1981. Pojechałam z nim do kliniki żeby go uśpić. Lekarz powiedział: „oczu nie uda się uratować, ale niech go Pani nie usypia” prosił. Jest zdrowy, silny i będzie go Pani bardzo kochać. Sprawdziło się. Kochałam go bardzo. Żył 14 lat. Przeszedł bardzo poważną operację. Wiem teraz po latach, że to wydarzenie było w moim życiu piękne.
Potem były następne i następne. Przerażona ilością uzbieranych kotów postanowiłam oddawać je w „dobre ręce”. Oddałam kilka. Po krótkim czasie sprawdziłam czy żyją i w jakich warunkach. Ludzie, którym oddałam koty, nie mieli już kotów. Beztrosko mówili, że gdzieś sobie poszły, poginęły. Uratowała się tylko „Czarna Macia”, przywiązana na sznurku do futryny okienka w piwnicy. Zabrałam ją natychmiast. Wróciła do naszego domu do swoich przyjaciół. Była bardzo szczęśliwa. Wiedziałam co tam przeżyła. Od tego czasu nigdy już nie oddałam żadnego kota w „dobre ręce” przez 30 lat.